piątek, 29 października 2010

Pomysł wyprawy zrodził się około 4 miesięcy przed planowanym wyjazdem. Początkowo wycieczka miała się odbyć w kwietniu, jednakże jak to wiadomo z przyczyn obiektywnych lub mniej obiektywnych takich jak praca, zdrowie, lenistwo itp. wyjazd z Krakowa nastąpił 19 sierpnia 2010. Miało to jednak jedną dużą zaletę: czas na przygotowania. Chociaż sam przyznam, były niedociągnięcia, które wypłynęły w jej trakcie. Ale o tym później. Głównym celem wyprawy było przejechanie w jak najszybszym czasie całej trasy i odwiedzenie wytyczonych miast w Europie. Najważniejszym elementami przygotowań, które mógłbym wymienić były zmiana roweru (z MTB Ghost 2002 SE na Ghost tr-5700) oraz wyznaczenie trasy przejazdu. Nie wspominam tu już o skompletowaniu całego sprzętu, oraz zbudowaniu na nowo swojej kondycji po totalnej stagnacji aktywności fizycznej. Trasa miała przebiegać następująco:
  1. Kraków - Wrocław (265 km - planowany wyjazd 18 sierpnia wieczorem z przerwą w Tychach i dojechanie na 19 sierpnia wieczorem do Wrocławia).
  2. Wrocław - Zgorzelec ( 160 km - 20 sierpnia).
  3. Zgorzelec - Drezno (100 km - 21 sierpnia).
  4. Drezno - Lipsk (120 km - 22 sierpnia).
  5. Lipsk - Getynga (200 km - 23 sierpnia).
  6. Getynga - Paderborn (100km - 24 sierpnia).
  7. Paderborn - Monastyr (93 km - 25 sierpnia).
  8. Monastyr - Arnhem (135 km - 26 sierpnia).
  9. Arnhem - Bergshenhoek tuż obok Rotterdamu (115 km - 27 sierpnia).
  10. Jeden dzień odpoczynku po noclegu w Bergshenhoek, przejazd do Hoek van Holland (około 30 km - 28 sierpnia). Nocleg na promie z Hoek v. Holland do Harwich.
  11. Harwich - Londyn (120 km - 29 sierpnia).


    Trasa rowerowa 741976 - powered by Bikemap 


    19 sierpień 2010.
    jw.;
    Powyższy plan jak się później okaże niestety nie został zrealizowany w 100%. Realia niestety czasem przerastają człowieka;) Pierwszy problem powstał już w Krakowie. Opóźniła się data wyjazdu z wieczora 18 sierpnia na ranek 19 sierpnia. Szczerze mówiąc zrezygnowałem z 18 poprzez podzielenie trasy Getynga - Monastyr na dwie mniejsze po analizie profilu wysokościowego. Bałem się, że nie dam rady. I bym niestety nie dał;) Miało to też wpływ na przebieg trasy Kraków - Wrocław, gdzie odcinek Opole - Wrocław postanowiłem przebyć pociągiem by nie opóźniać całego wyjazdu (niestety długość urlopu miała tu decydujące znaczenie;)). Po wyjeździe z Krakowa pierwszy deszcz i burze w Bieruniu. Tu zaczął się sprawdzać ubiór (nieprzemakalna wiatrówka). Za Tychami pogoda się poprawiła i utrzymała do końca dnia. Chociaż wiatr dawał się we znaki. Opole - pociąg - Wrocław. Pierwszy cel osiągnięty. We Wrocławiu szybka rundka po Rynku i Starym Mieście (późna godzina) i tani nocleg w hostelu Daissy (wpuścili rower do pokoju;)). Pierwszy poranek po trasie - tragedia przy wyjeździe z Wrocławia (drogi, oznakowanie miasta). Odetchnąłem z wielką ulgą gdy zobaczyłem tablicę Wrocław żegna. Wrócę tu na pewno, ale nie z rowerem;)


    20 sierpień 2010.
    Tuż obok Bolesławca
    Serwis rowerowy w Legnicy
    Legnica
    Drogi za Wrocławiem też pozostawiały wiele do życzenia. Szczerze mówiąc z najlepszymi spotkałem się na Śląsku, jednak pchanie się rowerem drogami krajowymi to nie jest najlepszy pomysł. Przed Legnicą zaczęło coś strzelać w korbie. Niestety nie zabrałem nowego klucza do supportu (jedynie stary) więc trzeba było poszukać jakiegoś serwisu rowerowego. W Legnicy spotkałem całkiem przyjemny. Mogę polecić;) Support został rozkręcony i przesmarowany, jednak dalej działo się to samo. Po 100 km samo przeszło. To była jedyna usterka podczas całej trasy, o ile można to nazwać usterką. Poprzez wizytę w serwisie niestety straciłem trochę czasu, dojazd do Zgorzelca niestety odbył się w godzinach nocnych. Droga już tu była elegancka i co najważniejsze praktycznie pusta. Pozostał tylko jeden problem. Godzina 23:30, 180 km na liczniku i znalezienie noclegu w Zgorzelcu. Schronisko zapełnione, nawet do piwnicy nie chcieli mnie wpuścić. Moim oczom ukazał się hotel "Orzeł". Szczerze mówiąc, wnętrza trochę przerażające przypominające hotel ze "Lśnienia" Stanleya Kubricka;)
    21 sierpień 2010.
    Granica Polska - Niemcy
    Ranek i przekroczenie granicy. Niestety Zgorzelec mocno odczuł powódź. Strasznie było to zauważalne  na kawiarniach przylegających do Nysy Łużyckiej. Na kładce dzielącej Zgorzelec i Gorlitz spotkałem polskich rowerzystów chcących mnie wyciągnąć ze sobą na przejażdżkę. Gdy zaproponowałem swoją trasę niestety odmówili;) Gorlitz i pierwsze bariery językowe. Niestety mój niemiecki jest praktycznie zerowy, natomiast angielski Niemców mieszkających na wschodniej ścianie Niemiec podobny;) Oczywiście nie generalizuje tego, jednakże cokolwiek mogłem porozmawiać z ludźmi dopiero w Dreźnie (nie wspomnę o rozmowach telefonicznych z Polską;)). W Niemczech ukazały się przepiękne ścieżki rowerowe. Większość ułożona przy głównych drogach. Można w końcu było popodziwiać krajobrazy, a nie gapić za siebie czy zmierza ostatni TIR Obszar pomiędzy Dreznem, a Zgorzelcem dosyć "pagórkowaty". Najpiękniejszy był chyba zjazd do Drezna. Około 10 km w dół na łeb na szyję;) W Dreźnie na ulicach totalna impreza, większość ludzi z winem w dłoniach kierowała się nad rzekę, gdzie był jakiś festiwal. Albo nie było festiwalu tylko po prostu tak tam mają;) Nocleg znalazłem za bagatela 0 euro. Pani portierka widząc, że jestem już trochę zmęczony nie miała chyba sumienia wyrzucić mnie stamtąd chociaż nie mieli miejsca. Wrzuciła mnie do salonu. Miałem jedynie zakaz wychodzenia, bo bym już nie wszedł;)


    22 sierpień 2010.
    Zamek w Miśni
    Lipsk
    Kolejny dzień i trasa na Lipsk. Zacząłem się przyzwyczajać do tego kraju, w którym turystów traktują naprawdę przyjaźnie. Tego dnia zaczęły się delikatne problemy z jednym kolanem i  ścięgnem achillesa. Jednak górki pomiędzy Zgorzelcem, a Dreznem oraz obciążenie w postaci bagażu (około 15-17 kg) zrobiły swoje. Możliwe, że także wiatr dał się we znaki kolanom. Zacząłem się zastanawiać nad zrzuceniem balastu: i tak poszła jedna dętka do kosza, niepotrzebne klucze (chociaż i tak ich dobór na wyjazd był mocno przemyślany), rowerowe kalesony po których później płakałem jak się zrobiło zimno. W trakcie trasy na Lipsk napotkałem warty uwagi zamek w Miśni. Lipsk - piękne zabytkowe miasto (niestety jedynie centrum, ale tak to bywa w większości miast). Po znalezieniu noclegu próbowałem cokolwiek z tego zobaczyć jednak wieczorem była burza za burzą. Więc ze zwiedzania nici. Pozostało piwko ze współlokatorem Szkotem ponieważ Australijczyk miał wszystko tak zorganizowane, że szkoda było mu 5 min żeby z nami usiąść. Co prawda zasiedzieliśmy się dłużej;) Hostel w miarę. Pokój 8 osobowy. Jednak na stanie było 3 osoby plus ja.

    23 sierpień 2010.
    Bajk za Ojro.
    Kurnik na kółkach.
    Getynga
    W planie Getynga. Na tym odcinku, było już sporo przestojów, a i trasa prawie 200 km. Z tego powodu start rozpocząłem twardo o 6 rano. Spodziewałem się dotrzeć do celu, około północy, ale dałem radę w 14godzin. Trzeba było się skupić na równej  jeździe  i krótkich postojach. Zakupiony został Voltaren w tabletkach, których naprawdę pomógł. Znalazło się też coś na :"ogniste siodła". W Niemczech ciekawą opcją są, swoiste giełdy rowerowe. Przed budynkami wystawione jest mnóstwo rowerów opatrzonych metkami w postaci cen. Większość to stare zniszczone rowery, które kosztują około 1 euro. Szczerze mówiąc z takich pięciu dało by się złożyć jeden przyzwoity;)  Innym ciekawym odkryciem był kurnik na kółkach. Fota w załączeniu., Doszła kolejna kontuzja;) Zaczęła drętwieć lewa ręka, ale nie wiem czy to od roboty programisty czy od roweru. Fakt, faktem powstała w trakcie jazdy na bajku. Jak na razie trzymamy się zamierzonego planu, dzięki wykorzystaniu PKP na trasie Opole - Wrocław, z czego nieszczególnie dumny jestem. Getynga. dotarłem około 21. Przed Getyngą trochę mnie zmoczyło, ale jazda w deszczu sprawia wile przyjemności, byle nie wiało. Miasteczko powaliło mnie swoją architekturą. Piękne budynki, uliczki. Nowe budownictwo idealnie wkomponowane w krajobraz. Nocleg znalazłem w hostelu, aneks kuchenny - ponieważ wszystko zajęte. Wszystko czego mi było trzeba czyli prysznic i łóżko w cenie 8 euro;) Dostałem nawet pachnącą pościel .Jest dobrze;) Wieczorne zwiedzanie Getyngi ma coś w sobie. Miasto stricte uniwersyteckie. Trzeba je po prostu zobaczyć na własne oczy. Knajpki, puby studenckie. Swojsko;) W jednym spotkałem pierwszego Polaka w Niemczech. Oczywiście zdziwiony całym pomysłem mojej wycieczki, ale pozytywnie. Miło w końcu pogadać z kimś po polsku i w dodatku nie przez telefon


    24 sierpień 2010.
    Dziś jedynie 100km jednak znowu zaczynamy "górski" teren. Wyjazd z Getyngi zupełnie cywilizowany dla rowerów. Są ścieżki, jakby powoli czuć Holandię. Pomiędzy Getyngą i Paderborn są piękne miejsca dla kolarstwa górskiego. Masa szlaków rowerowych MTB. Zjazdy, podjazdy co kto lubi. Tu przyszła właśnie pierwsza przeprawa promowa. 1 euro i Pan przewozi na drugą stronę rzeczki;) Piękne gęste lasy. Jedynym minusem, który zauważyłem jest brak parkingów, może nie brak lecz występują bardzo rzadko. Co za tym idzie brak koszy na śmieci. Jednak udało mi się jeden znaleźć. Podczas obiadu z niemieckiej konserwy podjechało autko. Osłuchany niemieckiego nawet nie załapałem, że ludzie mówią po polsku. Dopiero dała mi cokolwiek do myślenia rejestracja. Rybnik;) Nie zapomnę ich zdziwienia gdy się dowiedzieli skąd jadę dokąd. Polak w środku Niemczech na rowerze. Cóż, świry się zdarzają. Do Paderborn dotarłem około 18. Delikatny problem z noclegiem ale dałem radę. Musiałem wykupić kartę, która mi dawała niby zniżki po 10 noclegach w tych schroniskach. Cena noclegu prawie 20 euro, więc nie zbyt przyjemna. Ale co zrobić. Tradycyjna rundka po mieście. Piękne deptaki, parki. Sporo rzeczek przecinających uliczki i pasy zieleni. Miasto podobnie do Getyngi - uniwersyteckie. Z miejsc godnych polecenia katedra oraz ruiny pałacu cesarskiego.


    25 sierpień 2010.
    Coraz bliżej. Dotarcie do Monastyru powinno przynieść pierwsze 1000 km;) Każdego dnia delikatnie wiało od zachodu, ale tego dnia wiatr mocno przesadził. Niby niecałe 100 km, ale dłużyło się strasznie. Przynajmniej skończyły się górki, i można by powiedzieć, że było całkiem płasko. Świadczy o tym również wysokość nad poziomem morza. Po prostu Münsterland. Na tym etapie już wyjątkowo było czuć Holandię. Rzesze rowerzystów. Wydawało się, że rower jest tu najważniejszym środkiem transportu. Monastyr to kolejne miasto typowo akademickie założone poprzez ufundowanie klasztoru pod koniec VIII wieku przez Karola Wielkiego. Przypominało mi ono trochę Kraków - bardzo bujne nocne życie. Budynki w Monastyrze miały bardzo ciekawą gotycką architekturę. Z ciekawostek - Monastyr jest miastem partnerskim Lublina. Nocleg znalazłem podobnie jak w Paderborn w schronisku młodzieżowym. Dostałem drugą pieczątkę. Jeszcze osiem i będzie taniej;)


    26/27 sierpień 2010.
    Ranek powitał mnie totalną ulewą. Już w nocy mocno kropiło. Próbowałem przeczekać największy deszcz, ale stwierdziłem, że to bez sensu ponieważ musiałbym chyba tam siedzieć dwa dni. Tak więc ruszyłem. Kurtka przeciwdeszczowa i softshell z tym deszczem już nie dawały niestety rady. Przynajmniej chroniły przed wiatrem, który był dosyć silny. Miejscami były przejaśnienia. Dojeżdżając do Holandii było całkiem pogodnie, jednak strasznie mocno wiało. I tam dostając informacje z Polski na temat stanu pogodowego stwierdziłem, że pominę nocleg w Arnhem i przejadę przez noc prosto do Rotterdamu. W nocy miało nie wiać. Lepiej jechać w deszczu bez wiatru, niż za dnia w ulewie i wichurze. Granicę przekroczyłem w  Oeding. Do Arnhem dotarłem około 23. Tam też miałem można powiedzieć nocleg. Przysnęło mi się po kolacji godzinę na przystanku autobusowym. Od tego momentu praktycznie brak zdjęć. Aparat rozładowany, większość ubrań przemoczona. Chociaż zwykłe sakwy, które posiadałem jak najbardziej dawały radę. Niestety kolana oraz ścięgna coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Po jednej tabletce przechodziło na około 1-2 godziny. Ścieżki rowerowe w Holandii - po prostu bajka. Średnia prędkość pomimo kolan geriatyka 30 km/h.  W okolicach Ede ku mojemu zdziwieniu trafiłem na podjazd o nachyleniu 10%;) Całą noc lało. Rano dołączył wiatr. Przyjemność jedynie sprawiała myśl, że niedługo dotrę do Rotterdamu, a dokładniej do znajomych mieszkających w Bergshenhoek. 9 rano, 245 km za mną praktycznie jednej doby i upragnione śniadanie u znajomych. Zostałem tam do niedzieli. Dobrze to zrobiło stawom, ale i nie tylko im;) Psychika również się podbudowała po przejechaniu w zimnie w nocy całej Holandii;)


    29/30 sierpień 2010.
    Wyjechałem o 11. Prom był zarezerwowany na godzinę 14:30. Byłem pewien, że 3,5 h w zupełności wystarczy na przejechanie  30 km do portu w Hoek. Myliłem się. Musiałem się nieźle napedałować by zdążyć na prom. Wszystko przez pogodę. Iście sztormowa. W sumie gdybym gdzieś zabłądził to na 100% bym nie zdążył. Dotarłem 10 min przed odpłynięciem, ale z ogromną ulgą. Na promie zasłużony obiad i piwko, ale ceny straszne. Przede mną 8 godzin na wodzie. Pogoda w trakcie rejsu zaczynała się klarować. Zgodnie z planem miałem wypłynąć 28 sierpnia o godzinie 22:00 i noc spędzić na promie. Jednak przesuwając prom na 14:30 29 sierpnia, stwierdziłem, że powtórzę nocny wyczyn z Holandii. Do Anglii miałem dopłynąć o 20. Jednak odprawa na wyspie trwała trochę i zacząłem pedałować ok 21:30. Pierwszy punkt Colchester. Miało być 30 km, a okazało się że to 30 mil;) Tu jechałem w samej wiatrówce bo softshella miałem totalnie mokrego. Po chwili rozładował mi się telefon i totalnie bez mapy, bo na promie nie mogłem kupić, na czuja jechałem po nocy. Jak wiadomo brak słońca, gwiazd. Temperatura 5 stopni. Po jakimś czasie dojechałem do hotelu gdzie mi pozwolono podładować telefon i poczęstowano mnie kawą;) Oczywiście usłyszałem, że jestem zdrowo trzepnięty, ale pozytywnie;) Bardzo mili ludzie;) Pozostało jakieś 80 km. Zmęczenie zaczęło się dawać we znaki. Tak jak przy nieprzespanych nocach., ale nie na imprezie;) Po 30km znalazłem stacyjkę kolejową i na niej przez 2h przetestowałem śpiwór. Prawie świtało. Przede mną pozostało 50 km do centrum Londynu. Strasznie zimno;) Przy pedałowaniu trochę się rozgrzałem. Ale zrezygnowałem ze zdjęcia pod Big Benem. O 9 byłem na miejscu u znajomych. Tylko nie pamiętam, którego czasu;)W Londynie spędziłem 2 dni. Do Polski odleciałem 1 września. Czułem się jakbym szedł do szkoły. Rower został wysłany kurierem. Cena niższa od opłaty w liniach lotniczych za przewóz sprzętu sportowego, ale przynajmniej byłem pewien, że wróci cały.

    Podsumowanie;)
    Ogółem pokonałem 1480 km. Co prawda były przerwy lecz na samo pedałowanie wykorzystałem 10 dni. Zjedzonych zostało jakieś 20 czekolad, zrzucone jakieś 3kg wagi, wypite 3 beczki isostara i "trochę" piwa;) Żałuje odcinka Opole - Wrocław pokonanego pociągiem. Pozostawia to spory niedosyt. Jednak gdyby nie wszystko w dalszej trasie wyszło pozytywnie, skończył by mi się zapas czasu jaki sobie pozostawiałem na nieprzewidywalne zdarzenia typu wypadki losowe itp.;) Zmienił bym także szablon czasowy każdego dnia. Postawił bym na zwiedzanie poranne miast w których przebywałem. Żałuję także pominięcie wielu obiektów światowego dziedzictwa UNESCO na trasie. Jednak trasa miała głównie na celu jak najszybsze pokonanie dystansu dzielącego Kraków - Londyn więc niestety coś za coś. Wraz ze zwiedzaniem ciekawych miejsc, a było ich strasznie dużo i mocno kusiły przejazd na pewno zajął by dwa - trzy razy dłużej.

    Dużej motywacji dodawała mi zbiórka, a raczej osoba której swoim wyjazdem chciałem pomóc. Chociaż nie została zebrana suma, którą sobie założyłem, nie mniej jednak każdy wkład przybliży Maksa i jego rodziców do celu, który sobie założyli. A jest to cel 1000 krotnie cięższy do zdobycia niż przejechanie kilkuset kilometrów na rowerze. Zbiórka trwa jeszcze do 30 listopada. Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę http://siepomaga.pl/r/krk2lon gdzie mogą wspomóc rodziców Maksa. Po tej dacie znajdą również inne zbiórki gdzie mogą dorzucić każdą nawet najmniejszą sumę.

    Bardzo chciałem podziękować moim znajomym za wsparcie. A w szczególności: Basi za rozmowy, gdy naprawdę nie miałem do kogo się odezwać nie wspominając o codziennej prognozie pogody, a także nakierowaniu na wiele godnych polecenia miejsc;) Podobnie Andrzejowi, Łukaszowi, który często nawigował mnie w miastach w celu znalezienia noclegu, Pyrowi który jak tylko mógł nagłaśniał sprawę i podobnie jak Basia był niezłą pogodynką. Totalnej Ekipie z mieszkania:) Tośkom za apteczkę i wsparcie;) Sławkowi za udzielenie cennych wskazówek i przekazaniu doświadczeń, które wyniósł ze swojej podróży. Dzięki nim wyprawa nie była taka samotna na jaką się by wydawała. Podziękowania należą się Justynie  oraz jej znajomym za miłe przyjęcie w Bergshenhoek. A także Grzesiowi i Asi za nańczenie mnie w Londynie, wysłanie roweru do Polski i wiele innych rzeczy o których już sami najlepiej wiedzą. Na koniec dziękuję także rodzicom Maksa, którzy także wspierali mnie jak tylko mogli podczas wyprawy.

    Wszystkich zainteresowanych obejrzeniem zdjęć z wyprawy w większym formacie zapraszam na stronę.